Mąż wyjechał na kilka dni do Kairu. Może pamiętacie co się działo jak ostatni raz był poza domem kilka dni, jeśli nie zapraszam na „Mąż z domu, żone lżej?„. Ja już wiem, że jak tylko męża dłużej ma nie być, mogę się spodziewać mnóstwa „niespodzianek”. Tym razem zanim jeszcze na dobre minął Hurghadę popsuł nam się kran w łazience i spłuczka. Dobry początek.
Potem między innymi pomyłkowo nakrzyczałam na kelnera z naszej ulubionej kawiarni, bo zadzwonił do mnie z nieznajomego numeru (ale o tym już pisałam na facebooku). Wydrapałam sobie też brew. Więc teraz wyglada jakbym miała brew tylko do połowy oka. Nie pytajcie jak to się stało, sama się zastanawiam, a przy tym sprawdzam co chwila w lusterku czy nie odrosła.
Nocą zamiast spać czy w spokoju pracować stałam nad swoimi dziećmi z elektryczną łapką na komary i mordowałam z zimną krwią kilkadziesiąt potencjalnych roznosicieli dengi. Jeśli nie słyszeliście o tej tropiakalnej chorobie, roznoszonej przez egipskie komary i objawiającej się wysoką gorączką, to niedawno przed nią ostrzegali w egipskich mediach. Zazwyczaj to mąż przyjmuje rolę mordercy i podczas gdy my smacznie śpimy zabija latające nad nami owady.
Wczoraj nie nadążałam ich zabijać. Koniec końców poddałam się i spaliśmy przykryci od stóp do głów. A dzisiaj rano okazało się, że straciliśmy jednego członka rodziny. A ja byłam tak wyczerpana, że nawet nie wiem kiedy to się stało. Ukochane „dziecko” mojego syna, czerwono-niebieski spiderman został nocą rozszarpany najprawdopodobniej przez bezdomnego psa. Taka sytuacja.
skąd ja to znam, jak się wali to wtedy, kiedy obok nie ma faceta, normalne, trzeba radzić sobie samej 😉