Pojechał mój mąż do Kairu. Paszport syna odebrać. I choć my z tych zwariowanych par, co to dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodni są razem i nie mają ochoty się pozabijać, to się ucieszyłam. Bo po co tak naprawdę mężczyzna w domu?
Będę zupy gotować tylko, bo przecież jak małżonek jest to i mięcho być musi. Nadrobię trochę zaległych projektów, bo po jego ostatnim powrocie nie dalam jeszcze rady wbić się w rytm pracy (a już prawie miesiąc jak wrócili). Zaproszę koleżanki, bo nie każda chce przyjść jak facet w domu. Będę mogła kichać po przebudzeniu bez wyrzutów sumienia, bo małżonek jako jedyny nie budzi się między piątą a szóstą rano, a ja mam alergiczne napady jak tylko oczy otwieram o poranku.
Obudziłam się szczęśliwie przed drugą nad ranem. Ostatnią godzinkę przed wyjazdem mogłam z mężem spędzić, a potem w spokoju popracować, bo dzieci jeszcze spały, a Gry o Tron jeszcze nie było online. Tak się to pięknie zapowiadało. O szóstej obudziły się dzieciaki. A potem to już lawinowo los mi zaczął przypominać, że jednak mąż w domu to skarb.
Najpierw podczas wspólnego kolorowania zauważyliśmy wielkiego gekona przechadzającego się nad łóżkiem. Niby się nie boje, ale jak nic całą noc będę się zastanawiać czy właśnie po mnie nie chodzi. Plus nieszczęśliwie akurat poprzedniego wieczoru koledzy moich synów opowiadali im co taki gekon może człowiekowi zrobić, więc musiałam tłumaczyć dlaczego mama wie lepiej niż dorosły brat kolegi, i że jednak taki mały gekon z pewnością ich nie zje.
Potem okazało się, że jednak dziś wody nie będzie. Trzy razy biegałam w tą i z powrotem do bałaba pytać co z wodą. Przestawiałam uchwyty na wszystkich rurach w obrębie mojego wzroku, a troche tych rur tutaj mamy. Koniec końców pół dnia wody nie miałam w ogóle. A kolejne pół dnia musiałam oszczędzać jakbym w Afryce mieszkała, bo co najwyżej kilkadziesiąt litrów jeszcze z kranu poleci.
Ale to może jeszcze za mało by było. Mój syn zdarł sobie skórę z dziąsła i każda próba jedzenie kończyła się wrzaskiem i płaczem. Próby smarowania tego miejsca żelem to już w ogóle hardcore, a zawsze to mąż właśnie się tym zajmuje.
I tak podsumowując: jestem padnięta. Pracowałam tyle co nic, bo ciągle byłam zajęta innym problemem. Nikogo zaprosić nie mogłam, bo przecież wody brak, więc ani naczynia nie umyte, ani prysznica po plaży nie mogę zaoferować. Plany kulinarne też dały w łeb, bo jedna trzecia rodziny je teraz jak kanarek. O losie, wcale się nie dziwie, że lubie tego mojego męża ciągle mieć obok.
Dla zainteresowanych rozwojem sytuacji:
Pingback: Kolejne dni słomianej wdowy
Pingback: Mąż z domu... Dzień Drugi